Pierwszy krzyk nowonarodzonego dziecka wypełnił zimny i ciemny korytarz pałacu. Służba skulona za drzwiami królewskiej alkowy, wyczekiwała dalszych poleceń. Narodziny następcy tronu wprowadzały we wszystkich niemałe poruszenie.
– Żywy! Tym razem żywy! – zawołała jedna ze służek otwierając drzwi sypialni.
Fracti wydał tego wieczora pierwszy i nieostatni swój krzyk. Nie był to jednak narodzinowy lament poczęcia, który cichnął wraz z utuleniem. Był to skowyt bólu, jaki przeszywał jego ciało na wskroś. Cierpienie, jakiego nigdy do końca nie rozpoznano i jakiego nigdy później nie ukojono. Płacz tracił na sile dopiero wraz ze zmęczeniem. Fracti cichnął, osuwał na pościel blade i wyczerpane od ciągłego zaciskania rączki i nóżki, i milknął na czas snu. Z chwilą otwarcia oczu, ból w jego ciele rozpoczynał swój obłąkany taniec i szarpał boleśnie każdą komórką. Płacz nie ustawał. Akuszerki kiwały głowami, mamki rozkładały ręce, kapłani stawiali znak krzyża.
– Dziecko w niepełnej sprawności – orzekli wykształceni medycy. – Brak odruchów kończyn, sztywność ciała, ułomność nie do uleczenia.
Te słowa stały się wyrokiem dla Fracti. Niepełnosprawność nie pasowała do królewskiego potomka. Oznaczała jego słabość i mizerność. Fracti i jego zepsute ciało stało się dla rodziny królewskiej większą porażką niż jego martwe narodzenie. I tak, z maleńkiego dziecka stał się wielkim problemem. Takim, o którym nie należy mówić i ogłaszać światu. Takim, który wymaga ukrycia i zapomnienia.
Kołyskę z Fracti umieszczono w podziemnej komnacie. Stamtąd jego płacz nie wdzierał się do salonów królewskich. Obwieszczono, że oto kolejny dziedzic zmarł podczas porodu, a rodzina pogrążona jest w żałobie. Noworodka oddano pod opiekę zakonnic z rozkazem, by towarzyszyły mu w wyczekiwaniu litościwej śmierci.
Tymczasem, śmierć nie nadchodziła…
Fracti przyszedł na świat, by doświadczyć cierpienia – w okrutnym niemowlęcym wydaniu. Postanowił stać się niechcianym elementem królewskiej gry, w której brał udział tylko dlatego, że litość matki była przez krótką chwilę dużo większa niż bezwzględność ojca.
Zdarzało się, że Fracti widywał swoich rodziców. Przychodzili potajemnie sprawdzić, czy potomek nadal oddycha lub może doznał cudownego uzdrowienia. Ich spojrzenia były dużo bardziej karcące niż publiczne biczowanie, a ich niema ocena było dużo bardziej dotkliwa niż potok bluźnierczych słów.
Całymi dniami leżał w kołysce. Był karmiony i przewijany. I to był jedyny przejaw ludzkiego dotyku, jakiego doświadczał. Leżał więc i obserwował. Robił to przez łzy, które spływały bezustannie po jego słonych policzkach. Patrzył na zakonnice próbując uchwycić spojrzenia tych szarych i pomarszczonych kobiet, towarzyszących mu z rozkazu królowej.
– To co, chłopcze? Ile jeszcze zamierzasz się męczyć? – pytała jedna z zakonnic przewijając malca.
– Siebie? Raczej nas! – krzyknęła druga. – Pomiot szatana. Trzeba było z takim od razu się rozprawić. Na co takiemu żyć?
Jedynym sprzymierzeńcem Fracti był on sam. Wiedział, że jest w nim, coś więcej niż ciało. Wiedział też, że to ciało jest zaledwie na chwilę. I choć niemiłosiernie bolało, chciał w tym trwać, bo lekcja toczyła się dla wielu osób, nie tylko dla niego samego.
Miał być kamieniem milowym w życiu królowej, która miała ukochać swoje dziecko bezwarunkowo. Miał być lekcją dla ojca, który miał postawić na ostrzu królewskiego miecza opinię publiczną. Miał być lekcją dla piastunek, które miały objąć go opieką miłości bez względu na wygląd i sprawność cielesną. I w końcu miał być lekcją dla siebie – ukochania swoich oprawców – tych, którzy zatopieni w złudzeniach zapomnieli o tym, co tak naprawę warte jest uwagi.
Fracti oswajał w sobie cielesną powłokę. Bez względu na jej ułomność, była to mimo wszystko ograniczająca materia z mizerną i nomen omen przyziemną pulą zmysłów. Pamięć życia poza ciałem, była w nim tak żywa, że skóra którą przyodział jako niemowlę, wydawała się przestarzałym wehikułem czasu, napędzanym lękiem przed jego utratą.
Prawdziwym ograniczeniem dla Fracti nie była jednak materia ciała, a postrzeganie innych. Zaczął się przez chwilę z tym postrzeganiem utożsamiać i przyjmować je jako prawdę o sobie:
– Mały i szkaradny – słyszał nad sobą.
– Zepsuty i nie do naprawy, diabelskie wcielenie – czytał ze spojrzeń.
Fracti mościł się powoli w swoim przyciasnym i sztywnym ciele. To, co dla otaczających go osób było ograniczeniem, dla niego było normą dla której nie znał innej alternatywy.
Etykiety, doczepiane mu przez opiekunów, miały coraz bardziej wiążący klej. Na początku po prostu na nie patrzył. Przyglądał się różnorakim nazwom i nie nadawał im wartości. Z czasem jednak, stały się jedyną formą komunikatów, które pojawiały się w polu jego widzenia i słyszenia. Przyglądał się im z coraz większym zainteresowaniem i zaczął się nimi określać. Wezbrało w nim pragnienie bycia kimś – kimkolwiek, byle kimś zdefiniowanym, jak inni wokół. Obserwował w sobie to chwilowe, bardzo wciągające, dążenie i zauważył, że pod stertą etykietek, znika to z czym tu przybył – jego boska esencja.
Istota, którą w prawdzie był, nie miała dla jego opiekunów żadnej wartości. Była dla nich zupełnie niewidoczna, zasłonięta przez ciało – do tego zepsute ciało, które zdawało się być ciemną i ciężką kotarą dla okna duszy.
Minął prawie rok od narodzin Fracti. Wszystko wydawało się trwać w tym samym punkcie – huśtająca się piskliwie kołyska, widok wilgotnego sklepienia komnaty, zmęczone twarze piastunek, usta wyrzucające gniew i złość i czasami rozmyty obraz matki i ojca – jak zjawa senna pojawiająca się za woalem łez.
Ból w ciele nie ustał, jednak Fracti zaczął patrzeć na niego inaczej – jak na towarzysza – jedynego, który chciał przy nim trwać. Pod ciężarem złowrogich etykietek doklejanych do niego każdego dnia, cierpienie fizyczne stało się katalizatorem uczuć fundowanych mu wraz z każdym spojrzeniem i dotykiem. Było jego wybawcą, jedynym skutecznym lekiem uśmierzającym wewnętrzne, dużo głębsze, rany.
Lekcja trwała a uczniowie nie wyrażali woli udziału w zajęciach. Byli zaangażowani w odgrywanie życiowych ról – jakże ważnych, jakże majestatycznych, jakże prestiżowych.
Fracti odszedł w zapomnienie. Poczuł, że jego zadanie zostało wypełnione. Doznał bólu fizycznego, który pomimo swojego monstrualnego rozmiaru, nie umywał się do bólu emocjonalnego. Zobaczył ludzki świat z perspektywy jakiej jeszcze nie doświadczał – oczami cierpiącego dziecka, do tego opuszczonego, odizolowanego i niekochanego. Zobaczył jak silna, jak bardzo wciągająca jest gra ludzkiego życia, w której on sam, mimo wszystko, chciał zaistnieć, zaznaczyć siebie, zostać zauważonym.
Leżąc w bezruchu i przepuszczając przez siebie ból, poczuł w końcu, że ta gra jest dla niego skończona. Odegrał już swoją rolę i odrobił wykreowaną przez siebie lekcję. Lekcję pełną bólu i pełną okazji, z których mogli czerpać inni.
Pamięć tego, kim jest naprawdę w pełni wróciła. Przypomniał sobie po co i skąd przybył. Ziemska grawitacja, przyciągająca kolejne inkarnacje, czekała w gotowości do dalszego odkrywania. Fracti zamknął oczy i wraz z ostatnim oddechem wybaczył swoim oprawcom, którzy nie mieli odwagi wyjść poza kolektywne gierki, poza iluzję ludzkiego dramatu. Pokłonił się głęboko swojej fali doświadczeń i postanowił obudzić się poza ciałem.
Kto wie, może w kolejnym zejściu stanie się królem, oczekującym na swego potomka i zmierzy się z mieczem publicznej oceny? A może stanie się matką, która odnajdzie w swych ramionach niepełnosprawne ciało dziecka? Może utożsami się z opiekunką, której cierpliwość mierzona będzie ilością miłujących spojrzeń?
Czy utknie w błędnym kole powtórzeń. Czy odróżni kolejną opowieść o sobie od prawdy na temat swojej istoty? Czy uwierzy w to, co zobaczy i stanie się zakładnikiem własnej projekcji? Czy wpuści do serca miłość i pozwoli jej się prowadzić, czy może wpadnie w ramiona magnetycznego umysłu?